środa, 24 kwietnia 2024

Jakoś trzeba sobie radzić!

Kiedy byłem małym chłopcem zakompleksieni chłoporobotnicy (oraz inne osoby o podobnym poziomie intelektualnym) uważali, że nie wypada w towarzystwie, to jest poza wiejską karczmą i własnym gumnem, wypowiadać się byle jak, prosto i zwyczajnie, więc kopiowali wzorce z gazet i telewizji. Efektem tego było „spożyłem ½ litra alkoholu” (zamiast „wypiłem pół litra”), „udałem się” (zamiast „poszedłem”), „wyraziłem życzenie, by sąsiad…” (zamiast „kazałem ciulowi, żeby…”) itp. Te czasy już dawno minęły, ale nie minęła potrzeba podwyższania wartości swoich wypowiedzi, bo może moja normalna mowa zdemaskuje mnie jako matołka.

Czy wzorcami nadal są gazety i telewizja? I tak, i nie. Bo nie czasopisma i telewizja jako takie, ale reklamy w owych mediach wszechobecne. W innych mediach też.
Podstawowym zadaniem reklamy jest najpierw przyciąganie uwagi, a następnie zachęcanie, namówienie, przekonanie. Mnie zaczęło interesować to pierwsze, czyli konkretnie techniki, sposoby i metody przyciągania uwagi. Na przykład, bardzo dawno temu, podczas jakiejś kampanii prezydenckiej, pojawiły się bannery z hasłem „Pedros na prezydenta”. Dopiero po kilku dniach doklejano dalszy ciąg informacji, z którego wynikało, że Pedros to tylko marka kawy. W radiu natomiast zdarzały się sztuczki z wymową, na przykład „orbit gunterfresz”. I znowu dopiero po kilku dniach, wymowa „Winterfresh” była zmieniana na właściwą, ale błędna wersja przyciągnęła już uwagę tysięcy ludzi. Tych reklam nie było za bardzo jak kopiować i używać w codziennym języku. Ale były i takie, które się przyjęły nieomalże powszechnie. Ćwikła z chrzanem. Oliwa z oliwek. Warto.

Jeśli ktoś słyszy/widzi coś takiego po kilkadziesiąt razy dziennie, to w końcu zaczyna bezrefleksyjnie powtarzać. Jego dzieci uczą się od niego, dzieci ich dzieci… w końcu prawie powszechnie w codziennym języku używamy prymitywnych chwytów reklamowych, zamiast normalnego języka.

1. Co to jest „ćwikła”? Ano, jest to sałatka warzywna z ugotowanych utartych buraków z chrzanem oraz innymi dodatkami. Czym w takim razie jest „ćwikła z chrzanem”? Czyżby sałatką z chrzanem z chrzanem? Sałatka z podwójną dawką chrzanu, czy jak? Taki napis („ćwikła z chrzanem”) mógłby też świadczyć, że na półki sklepowe trafia jakaś wybrakowana, albo wręcz przeciwnie: dietetyczna, supernowoczesna – ćwikła bez chrzanu!

2. Na butelkach napisano „olive oil” = olej oliwkowy. Tak jak rzepakowy, słonecznikowy, sezamowy, czy jakikolwiek. Najpierw najprawdopodobniej był błąd i Polacy uznali, że „olive” (oliwkowy, z oliwek) to samoistna nazwa. Błyskawicznie skorzystał z tego przemysł reklamowy i bębni we wszystkich mediach o „oliwie z oliwek”. Jeśli nawet jakoś pogodzić się z tą „oliwą”, bo jest to obecnie nazwa własna oleju oliwkowego; oliwa to jest olej z oliwek, olej oliwkowy. W przemyśle spożywczym nie istnieje żadna inna, więc dodawanie do oliwy określenia „z oliwek” ma tyleż sensu, co „jabłko z jabłoni”. Czy ktokolwiek mówi/pisze o tym, że zjadł jabłko z jabłoni, kupił jabłka z jabłoni, kompot ugotował z jabłek z jabłoni? Bełkot i tyle. Tak samo jak ta „oliwa z oliwek”. Ale faktem jest, że produkt reklamowany jako „oliwa z oliwek” sprzedaje się znacznie lepiej niż ten, sygnowany po prostu jako „oliwa”.

3. Ziutek chce mieć dyplom. Dobrze by było, gdyby zorientował się, po co mu ten papier. Może szef się upiera, żeby na tym stanowisku pracował ktoś z licencjatem? Wszystko jedno jakim, ale żeby jakiś był. A może Ziutek ma ambicje, chce zdobyć realną wiedzę i umiejętności, ale także dyplom, który będzie szanowany przez liczących się pracodawców na poziomie. W przypadku pierwszym najlepiej sprawdzi się jakaś nowa uczelnia w Bździnie Wielkiej, w której wystarczy regularnie płacić, żeby nie wywalili. W drugim przypadku warto, żeby Ziutek zainteresował się studiami dziennymi na Uniwersytecie Jagiellońskim.     Tak może wyglądać właściwe i sensowne użycie słowa „warto”.

Brak wyjaśnienia, w mowie lub piśmie, dlaczego warto to, a nie coś innego, świadczy o nadmiarze reklam w życiu. To w nich spopularyzowano owo „warto” do absurdu, ale – jak wyraźnie widać – spodobało się. Zwłaszcza w wersji „jesteś tego warta”. Oczywiście w reklamach nie docieka się nigdy, dlaczego to ja jestem warta, a Ziuta jednak nie. Takie ogólniki pomagają każdej/każdemu brać to do siebie, osobiście. „Warto kupić serek X” – a, przepraszam, dlaczego warto ten, a nie inne? Ale przecież ludzie żyjący bezrefleksyjnie nie zadają takich pytań.

Czytam książki od wielu lat. Pamiętam tysiące takich, w których warta, jeśli w ogóle się pojawiła, dotyczyła co najwyżej służby wartowniczej, straży. Obecnie, w książkach królowych polskiego kryminału i mistrzów polskiej sensacji, „warto dodać”, „warto zauważyć” i podobne, pojawiają się przeciętnie co pięć-dziesięć kartek. I to bez żadnej potrzeby, ot tak, żeby znaków było więcej. A może co młodszym królowym wydaje się, że skoro w reklamach pojawia się nagminnie, to jest to coś dobrego, właściwego? I na pewno lepiej dodać niż nie dodać?
Może już za dwie dekady nauczyciele w podstawówkach będą obniżali oceny za brak w wypracowaniu słowa „warto”?

Przy tej okazji przypomniałem sobie: „Myślenie ma kolosalną przyszłość”, ale niestety, to był  tytuł programu kabaretowego STS (data premiery 20 listopada 1955, Warszawa), więc lepiej nie traktować tego przesłania poważnie. Zwłaszcza w kraju, w którym inteligencję zlikwidowali Rosjanie i Niemcy. Skutecznie.

poniedziałek, 8 kwietnia 2024

Zmieniają się tylko dekoracje

 „Wszystkie nasze ciemne sprawy” – Jerzy Urban

Jerzy Urban – jeden z najlepszych felietonistów polskich XX wieku. Do oceny książki postawy moralno-politycznej autora i jego kariery mieszać nie zamierzam. Pamiętam, że matka, czytająca namiętnie „Kulisy”, była jego tekstami (pisanymi bodajże pod pseudonimem Kibic) zazwyczaj zachwycona. Podobał jej się głównie zmysł obserwacji autora, kapitalne słownictwo i jego poczucie humoru. Potwierdzam. Takie właśnie są albo raczej były te teksty.

„Wszystkie nasze ciemne sprawy” to zbiór kilkudziesięciu felietonów pisanych zapewne w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku i tychże czasów dotyczące. Jeśli nie wszystkie, to na pewno większość składa się z trzech elementów: wątku kryminalnego, często absurdalnego, opisu ówczesnego życia w PRL, to jest ludzi, spraw, zdarzeń, okoliczności, warunków oraz ironiczno-cynicznej puenty. Dodam, żeby nie było rozczarowań, że ten wątek kryminalny, to taki PRL-owski, siermiężny, przenno-buraczany, nie ma się czym ekscytować; manko w osiedlowym sklepie, defraudacja w urzędzie, podszywanie się pod kogoś z wyższym wykształceniem, udawanie męża Wrzesińskiej i takie tam.

Kiedy czytałem historię Amerykanina, prostego pracownika stacji benzynowej, który uwierzył, że za 120 dolarów zostanie dziedzicem polskiego tronu, przypomniały mi się współczesne afery, na przykład z saudyjskim księciem lub arabskim szejkiem, i uderzyło podobieństwo wtedy i dzisiaj. A konkretnie, jak niewiele się zmieniliśmy. W takich momentach robi się nieco mniej śmiesznie.

czwartek, 4 kwietnia 2024

Nie radzimy sobie bez wojen

 „Wojna. Krótka historia” – Jeremy Black

Jeremy Black (urodzony 30 października 1955) to brytyjski historyk, pisarz i były profesor historii na Uniwersytecie w Exeter; kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego (MBE). W zależności od źródła można się dowiedzieć, że napisał 70 albo 180 książek.
W przypadku powieści historycznych oraz książek popularno-naukowych nauczyłem się sprawdzać, kim jest autor i czy rzeczywiście ma w danym temacie coś sensownego do powiedzenia. Zbyt wiele razy niby to historyczne powieści polskich autorek okazywały się raczej fantastyką. Tak to już jest, że mądrzy ludzie mają przekonania zbudowane na wiedzy i doświadczeniu, ale wielu autorów polskich ma przekonania zamiast wiedzy i doświadczenia.

„Wojna. Krótka historia” – czterdzieści niezbyt długich rozdziałów. Od prahistorii do dnia dzisiejszego, a nawet nieco o przewidywalnej przyszłości. Jednak zacząć musiał autor od uzgodnienia z czytelnikiem, czym jest wojna, bo nie każdy konflikt między ludźmi, w którym pojawiły się ofiary śmiertelne albo poważne zranienia, jest wojną.

Black opisuje nawet taką historię. Znaleziono czaszkę neandertalczyka czy innego człowieka pierwotnego z czaszką rozwaloną krzemiennym młotem lub toporem, leżącym w pobliżu zwłok. Czy był ofiarą działań wojennych? A może to sąsiad rozwalił mu łeb, bo chciał zagarnąć jego stado kobiet? Albo człowiek ten stał się ofiarą partyzanckich starć między wojownikami sąsiadujących plemion? A co z opcją rytualnej ofiary jakiegoś kultu? Możliwości jest wiele, bo to oczywiście nie wszystkie, więc trzeba bardzo ostrożnie z diagnozowaniem wojen. To akurat są sprawy banalne, ale ta najbardziej porażająca to fakt, że ludzie od zawsze do jutra, posiadali i posiadają taką cechę, jaką jest… wojowniczość., którą trzeba odróżniać od osobistej agresywności. I co z tego, że nie wszyscy tak mają? Wystarczy siedemdziesiąt procent męskiej populacji, by zawsze, gdzieś tam, w jakimś zakątku świata, trwała jakaś wojna. Wojny są wynikiem wojowniczości, a nie winą Hitlera czy Putina.

Pierwsze pojazdy kołowe pojawiły się około roku 3500 p.n.e. w Azji Południowo-Zachodniej. Ich rozwój doprowadził do powstania rydwanów, w których zastosowano dające kontrolę nad końmi wodze połączone z wędzidłami. Później pełne koła zastąpiono szprychowymi, co zmniejszało masę tych pojazdów. Rydwany służyły za wyróżnik żołnierzy i pomoc przy organizowaniu przestrzeni na polu walki, w boju były zaś używane jako platforma dla łuczników oraz innych wojowników i stanowiły wyzwanie zarówno dla kawalerii, jak i piechoty [1].

I tak stulecie po stuleciu – wojny i inne konflikty, w Egipcie, Asyrii, Persji, w Chinach, w Grecji, w Indiach, w Rzymie; podboje Mongołów, starcia w Japonii, konflikty zbrojne w Afryce, Australii i Oceanii, wojny napoleońskie, wojny w obozie Zachodu (głównie I i II wojna światowa, ale nie tylko), konflikty w procesie dekolonizacji, i tak do dziś. Odrębne rozdziały dotyczą strategii, techniki i taktyki wojennej, zamków, twierdz i fortyfikacji, roli floty i bitew morskich (zwłaszcza w epoce żaglowców), wojen imperialnych, współczesnych konfliktów między mocarstwami.

Współczesne społeczeństwa szczególnie żywo reagują na przekaz wizualny i gotowe »lekcje«. Można w nich zawrzeć opowieści o heroicznych czynach, lecz także zademonstrować możliwości poszczególnych rodzajów uzbrojenia, przy czym nietrudno tutaj o materiał graficzny [2].

„Wojna. Krótka historia” to pozycja rzetelna, solidna, wydaje się wiarygodna, ale szkoda tylko, że nie została napisana w sposób bardziej ciekawy, intrygujący, poruszający, co zapewne dałoby się zrobić – w końcu jest to pozycja popularno-naukowa, a nie tylko naukowa.
Rzeczą zrozumiałą jest, że gdy w jednym tomie (ok. 300 stron) autor próbuje opisać wszystkie wojny i konflikty ludzkości, to dokładnie się tego zrobić nie będzie dało nijak. Natomiast wybory – to opiszę, a tamto pominę – zawsze są subiektywne i może nawet tendencyjne. Ewidentnie zabrakło mi na przykład odrębnego rozdziału na temat wojen religijnych, bo jeden, dotyczący krucjat, to zdecydowanie za mało. Tym niemniej polecam czytelnikom zainteresowanym powierzchowną historią wojen i konfliktów.





--
[1] Jeremy Black, „Wojna. Krótka historia”, przekład Ignacy Kurowski, wyd. RM, 2024, s. 21.
[2] Tamże, s. 294.







Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


poniedziałek, 1 kwietnia 2024

Od kefiru do odbudowy stolicy

 „Sigalin. Towarzysz odbudowy” – Andrzej Skalimowski

Jeśli danym jest urbaniście oglądać realizację planów, w których opracowaniu uczestniczy – poznaje smak tworzenia. Jeśli danym mu jest ponadto w tej realizacji brać bezpośredni udział – staje się to dla niego sensem życia. Poznałem smak tworzenia. Posiadłem sens życia, uważam, że to uśmiech losu.

Uczyłem się kiedyś historii architektury, więc nazwiska: Knothe, Jankowski, Sigalin, Stępiński, nie były mi całkiem obce. Wiedziałem, o kim napisał książkę Andrzej Skalimowski, historyk specjalizujący się w historii architektury, pracujący w Instytucie Historii Nauki PAN, ale interesowało mnie, jak to zrobił.

Opowieść o Sigalinie, najsłynniejszym architekcie Warszawy, zaczyna się od jego babki (a może nawet odrobinę wcześniej). Klaudia Sigalina zajmowała się produkcją i sprzedażą zdrowotnych kefirów. W książce znaleźć można zdjęcie eleganckiego stoiska z kefirami Sigalinów w Ogrodzie Saskim, a taka lokalizacja świadczyła o sporym powodzeniu rodzinnego biznesu. W każdym razie wystarczyło, by solidnie wykształcić sześcioro dzieci.

W młodości Józef Sigalin zainteresował się ruchem lewicowym, był nawet przez pewien czas członkiem Komunistycznej Partii Polski. Jego dwaj bracia zginęli w Rosji Radzieckiej, a matka i siostra w obozie w Treblince.
Podczas wojny przebywał w ZSRR; próbował wstąpić do armii Andersa, ale ze względu na żydowskie pochodzenie i romans z KPP, nie przyjęli go. W takim razie podjął służbę w Armii Czerwonej, a następnie w Dywizji Kościuszkowskiej. Był członkiem Związku Patriotów Polskich, pracował dla PKWN w Biurze Planowania i Odbudowy, które też organizował. Po zakończeniu wojny dokończył studia architektoniczne; obronił dyplom u prof. Jana Zachwatowicza.

Józef Sigalin projektował i/lub nadzorował budowę Trasy W-Z, MDM (Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej), Trasy Łazienkowskiej. Mostu Poniatowskiego, odbudowę Starówki, trasy Starzyńskiego, Wybrzeża Szczecińskiego i Helskiego oraz mnóstwa innych obiektów i rozwiązań architektoniczno-urbanistycznych, przez około czterdzieści lat. Przez pewien czas plotkowano, że był budowniczym Pałacu Kultury i Nauki, ale to akurat nie jest prawdą. Owszem, był pełnomocnikiem ds. budowy Pałacu Kultury i Nauki, ale tylko formalnie, bo w rzeczywistości budowę nadzorował inny architekt, Janczewski.

Główny architekt Warszawy mógł zrobić karierę polityczną. Miał układy, znajomości, znakomity dla takich celów życiorys, zdolności i predyspozycje, ale nie chciał. Pragnął być architektem, a nie aparatczykiem.

Książka zawiera wiele reprodukcji zdjęć, także z rodzinnego albumu Sigalinów, niepublikowane dotąd dokumenty oraz relacje osób trzecich. Jest to biografia bardzo rzetelna, jeśli Skalimowski nie wie czegoś na pewno, nie dysponuje dowodami, to raczej nie spekuluje. Czegoś mi tu jednak zabrakło – jest to biografia ideowca, członka partii (KPP, PPR, PZPR) i architekta, ale w niewielkim tylko stopniu zwykłego człowieka z jego marzeniami, planami, uczuciami, wątpliwościami. I nie, nie jest to lektura porywająca, a chyba mogła taka być.

czwartek, 28 marca 2024

Reacher - żandarmski pitbull

 „Nocna runda” – Lee Child

Pisząc o kolejnej przeczytanej książce tego autora, czuję się jak ktoś, kto w towarzystwie opowiada siedemnasty raz ten sam dowcip. Oczywiście pisać na ten temat nie mam obowiązku, ale to dobra rozrywka, więc chciałbym jakoś polecić, zachęcić.

Bohaterem powieści jest były żandarm, Jack Reacher, który rozstał się z wojskiem w stopniu majora. Jego pomysł na dalsze życie, to podróże po całej Ameryce, bez jakiegoś sprecyzowanego celu, na chybił-trafił; często wsiada po prostu w pierwszy autobus, jaki podjedzie.

Tym razem najbliższy autobus z Milwaukee (gdzie po czterodobowym romansie rozstała się z nim Michelle Chang) jechał w kierunku zimnego Wyoming. Podczas jednego z postojów Jack Reacher spacerował po miasteczku. Na wystawie lombardu dostrzegł sygnet absolwentki (wyjątkowo mały rozmiar) wojskowej uczelni w West Point, gdzie sam zdobywał szlify oficerskie, z grawerem: S.R.S. 2005. Wpadło mu do głowy, żeby odnaleźć kobietę i zwrócić jej sygnet. Bo wiadomo, że swój swego nie zostawia w potrzebie, absolwenci West Point do końca trzymają się razem itp.
Można byłoby się zastanawiać, po czym Reacher rozpoznał sygnet z West Point, skoro każdy absolwent projektuje go sobie sam i nie ma jakiegoś ustalonego, choćby przez tradycję, wzorca, ale… nie ma się co czepiać. Bo bywają lepsze kwiatki, na przykład odkrywcze stwierdzenie: „Między wronami i samochodami jest duża różnica, bo wrony latają, a samochody jeżdżą”. Mocne! Jednak pewien jestem, że czytelnicy emocjonalni, czyli nie posiadający umiejętności czytania ze zrozumieniem, czyli przeważająca większość, takich… ciekawostek po prostu nie zauważają.
Podczas lektury przydaje się też, ale tylko uważnym i zaawansowanym czytelnikom, dobra pamięć. Przykład: na samym początku książki autor przedstawia swojego bohatera i pisze o nim, między innymi, że Jack Reacher nie posiada żadnego dokumentu ze zdjęciem, ale pod koniec książki kowboje, chcąc dowieść, że wykonali zlecenie, pokazują dilerowi paszport Reachera, jak najbardziej ze zdjęciem – jak każdy paszport. Ups! Czy to coś oznacza i ma jakieś znaczenie? Dla emocjonalnego czytelnika – żadne. Dla uważnego jest to istotna informacja, że Child napisał tych swoich książek za dużo i za szybko, że zaczyna się bylejakość i bezrefleksyjne kopiuj/wklej.

Poszukiwania właścicielki sygnetu, i to od samego początku, sprawiają Jackowi Reacherowi poważne trudności. Bez bicia (dosłownie), zastraszania, grożenia nikt nic nie chce zdradzić. Jednak wymienione środki nacisku sprawdzają się znakomicie i powoli bo powoli, ale były żandarm zbliża się jednak do rozwiązania zagadki. Wkrótce okazuje się jednak, że odnalezienie koleżanki po fachu, to dopiero połowa zadania.

Zwróciłem uwagę na kilka mankamentów, ale nie zmienia to faktu, że „Nocna runda” to bardzo dobra rozrywka i pomimo niewielkich niedociągnięć, wielokrotnie lepsza od produktów i wytworów królowych polskiej sensacji.

sobota, 23 marca 2024

Skąd wziął się Dzierżyński?

 „Feliks Dzierżyński. Miłość i rewolucja” – Sylwia Frołow

Ze względu na ogromną liczbę przypisów i cytowanych materiałów źródłowych jest to najprawdopodobniej najbardziej rzetelna biografia Feliksa Dzierżyńskiego, szefa Wszechrosyjskiej Komisji Nadzwyczajnej do Walki z Kontrrewolucją, Spekulacją i Nadużyciami Władzy, zwanej potocznie jako Czeka lub Czeriezwyczajka.
Stwierdzenie to, choć prawdziwe, jest bardzo tendencyjne i uproszczone. Czeka działała zaledwie około czterech lat (do 1922). To prawda, że Dzierżyński kierował później GPU i OGPU (do śmierci w 1926), ale to nadal bardzo niewielki fragment jego życia, bo zmarł w wieku niecałych pięćdziesięciu lat. Tak więc osiem lat kierował w Radzieckiej Rosji aparatem terroru, a w więzieniach, za walkę z caratem i za działania dla poprawy doli robotników, przesiedział lat jedenaście. Biznes raczej marny, ale… Dzierżyńskiemu nie chodziło o własny interes – tak funkcjonowało dopiero następne pokolenie komunistów ze Stalinem włącznie – żył raczej ascetycznie.

Kiedyś wymyśliłem dla siebie pewien skrót myślowy, żeby łatwiej rozeznawać się w rozmaitych sytuacjach życiowych: wyjaśnienie nie jest usprawiedliwieniem. Przydaje się do dziś, także w przypadku oceny tej właśnie książki. Sylwia Frołow nie usprawiedliwia Feliksa Dzierżyńskiego, ale stara się wyjaśnić, jak do tego doszło. Jak to się stało, że pochodzący z polskiej, szlacheckiej rodziny, szykujący się do seminarium młodzieniec, zmienił się w zawodowego rewolucjonistę i to nie tylko bolszewickiego, bo na samym początku wyglądało to nieco inaczej.

Choć może mi się to nie podobać, to jednak rozumiem, że władza musi ciemnemu ludowi serwować proste, jednoznaczne historie. Najlepiej takie czarno-białe, zero-jedynkowe. Coś takiego spłodził Bogdan Jaxa-Ronikier („Dzierżyński, czerwony kat” – zupełne fantazje po prostu) albo Ferdynand Ossendowski („Lenin”). Zrozumienie, że nie wszyscy bolszewicy byli cynicznymi oportunistami, żądnymi osobistej władzy, bogactwa i luksusów, wymagałoby pewnego wysiłku intelektualnego, a od intelektualnego wysiłku lud boli głowa.
Wielu pierwszych komunistów było ideowcami, a jako tacy stanowili realne zagrożenie dla władzy nowego typu, reprezentowanej przez Józefa Stalina. Więc Stalin się ich pozbył. Zwykle w sfingowanych procesach, ale nie tylko tak. Dzierżyńskiego też by pewnie wykończył, gdyby ten nie umarł sam, z przyczyn naturalnych.

Sylwia Frołow, mimo deklarowanej nienawiści do Dzierżyńskiego, stara się odkryć, w jakiej mierze za powstanie „żelaznego Feliksa” odpowiedzialne są cechy jego osobowości oraz przypadki czy zbiegi okoliczności. Na pewno był on człowiekiem, który angażuje się w stu procentach; gdyby wytrwał w seminarium, pewnie zostałby kardynałem albo inkwizytorem, ale jako że przeszedł na drugą stronę (uproszczenie, bo w trakcie pobytu na zesłaniu i katordze odrzucił wiarę katolicką, deklarując jednak nadal szeroko rozumiane chrześcijaństwo; wydaje się, że rozstał się z kościołem, ale nie z Bogiem) zaangażował się w ruch ludowy i robotniczy tak bardzo, że stało się to jego obsesją, celem i sensem życia. Część późniejszej postawy Dzierżyńskiego ukształtowali ludzie, z którymi się zetknął, okoliczności, sytuacje, wydarzenia historyczne.

Książka biograficzna, ale ze względu na ogrom materiału dokumentalnego, także popularno-naukowa. W związku z tym nie czyta się jej łatwo i bezrefleksyjnie; lektura wymaga uwagi i skupienia.
Polecam czytelnikom z otwartą głową, to jest takim, którzy zdolni są przyjąć, że coś może wyglądać nieco inaczej, niż im się to wcześniej wydawało. I takim, którzy chcą wiedzieć.


Sądzicie, że stałem się katolikiem. Nie! Nim ja nie jestem! Ja jestem tylko chrześcijaninem, ja wierzę tylko w naukę Chrystusa, w Jego Ewangelię, w miłość Jego niezmierzoną ku ludziom nieszczęśliwym. Ja wierzę, że On pozostawił dla zbawienia nas wszystkich swą naukę, zapieczętowaną tak haniebną śmiercią, że On mieszka tylko w sercach naszych, w sercach tych, co przykazania Jego wypełniają, a nie w gmachach, obrazach, żelazie, drewnie, że On jest żywym dla dobrych, a martwym dla złych, że Jego chwalić można w czynach, prawdzie i duchu, że Jego wyznawcą być można dziś tylko będąc prześladowanym za miłość ku swym bliźnim i oddając za nich i za siebie zarazem swą duszę i ciało; ja wierzę, że Bóg Chrystus – to Miłość. Innego Boga oprócz Niego nie mam. [Z listu Dzierżyńskiego do siostry]


piątek, 22 marca 2024

Anegdoty o pijanym prostaku

 "Himilsbach. Ja to chętnie napiłbym się kawy" – Ryszard Abraham

Zbiór anegdot na temat Jana Himilsbacha – kamieniarza, alkoholika, aktora, pisarza, człowieka agresywnego, wulgarnego, ordynarnego i nieuczciwego. Wywoływał awantury w lokalach, obrażał ludzi, pożyczał pieniądze, których nie oddawał. W anegdotach wygląda to czasem nawet zabawnie, ale chyba tylko z dużego dystansu.

Czyta się bardzo szybko i lekko, jak zbiór dowcipów, a lektura zajmuje może z godzinę.

czwartek, 21 marca 2024

Szpiedzy, agenci i mordercy

 „O północy w Berlinie” – Joanna Jax

Jax – gdzieś, kiedyś, słyszałem/czytałem w literackim świecie ten pseudonim, ale bez jakichkolwiek skojarzeń czy ocen. Podejrzewałem, że może to być jedna z wielu królowych polskiego kryminału, ale mimo to, a może właśnie dlatego, gdy tylko nadarzyła się okazja, postanowiłem sprawdzić.

Afryka, 1889.
Dziadek Ann-Katrin, Joseph Schneider, przybył na Wybrzeże Szkieletowe, nazywane także bramą prowadzącą do piekła, wraz z dziewiętnastoma śmiałkami i dowódcą, kapitanem pruskiej armii Curtem von François. Dostali zadanie by naprawić błędy poprzednika i przykryć jego porażkę. Wcześniej tę ziemię miał zająć dla Drugiej Rzeszy doktor Heinrich Ernst Göring, ale jego misja okazała się kompletną katastrofą*.

Dwudziestu ludzi miało z Niemiec uczynić mocarstwo kolonialne? Dostali zadanie… eee… a od kogo? Cesarz czy Kanclerz Cesarstwa Niemieckiego, zwanego II Rzeszą, wysłał dwudziestu ludzi, by zdobyli Wybrzeże Szkieletowe, stanowiące część pustyni Namib? Dziwne to i nie do końca zrozumiałe, jak zresztą wiele fragmentów powieści, ale wyjaśnia się częściowo w drugiej połowie książki.

Berlin, 1947.
Urodzona w Kairze Ann-Katrin Schneider ukrywała się pod nazwiskiem Karen Bremer, domyślając się, że jej prawdziwe dane znajdują się w Centralnym Rejestrze Zbrodniarzy Wojennych. W Berlinie planowała się spotkać z doktorem Alfredem Kleinem, znajomym jej wuja. W solidnie przeszukanym mieszkaniu (łącznie ze zrywaniem parkietu) kobieta znalazła zwłoki lekarza. Przed śmiercią był torturowany. Ann-Katrin Schneider zostawiła w mieszkaniu odcisk dłoni i włos; widziała ją też stara sąsiadka lekarza.

Policja znalazła zdjęcie ofiary z czasów wojny, na którym Klein pozuje w towarzystwie feldmarszałka Erwina Rommla i kilku innych osób w mundurach Afrika Korps, wykonane na afrykańskiej pustyni. Wkrótce kolejna osoba z fotografii znaleziona zostaje martwa. Wydaje się, że trwa polowanie na następną.

Od początku lektury natykałem się na niejasne, nie do końca zrozumiałe informacje, ale dopiero w drugiej połowie powieści odkryłem, że to zapewne maniera pisarska autorki (alternatywą jest nieudolność, ale to raczej nie to): podsunąć czytelnikowi informację, ale jej wyjaśnienie, znacznie później. Przykład: Już na samym początku czytelnik dowiaduje się, że gdyby Ann-Katrin Schneider w czasie wojny przebywała w Niemczech, to ze względu na ciemną skórę padłaby ofiarą ustaw o czystości rasowej – ale zaraz, zaraz… niby czemu córka Niemca i Brytyjki miałaby mieć ciemniejszą karnację? Dopiero po przeczytaniu połowy książki dowiedziałem się, że jej ojciec, ten Niemiec, był Mulatem.

Sprawę morderstw powiązanych jakoś z Afryką Południowo-Zachodnią prowadzi berliński policjant, Eric Weber. Za Hitlera członek NSDAP, pederasta, znakomity śledczy ze skłonnością do użalania się nad sobą. Niewiele udaje mu się odkryć i niekoniecznie jest to jego winą. Weber prosi więc o pomoc przyjaciela, dawnego agenta MI6 (brytyjskiego wywiadu), Connora Evansa. Tak się składa, że Evans też przebywa w Berlinie – zjawił się tam w poszukiwaniu Ann-Katrin Schneider, która w Kairze zniszczyła mu karierę. Czy chodzi mu o doprowadzenie jej na stryczek za szpiegostwo, czy o kolejną kopulację, to on sam chyba jeszcze do końca nie wie. A tak, naiwny wątek romansowy też jest w powieści obecny.

Poza Schneider, Evansem i Weberem, liczących się bohaterów jest może jeszcze kilkoro (w tym, sławny i znany z filmów przygodowych, Lawrence z Arabii). Mimo to autorka niezbyt sobie z nimi radzi i do połowy powieści, albo i dalej, po prostu mylą się czytelnikowi. Podobnie jest ze skokami w czasie i przestrzeni; akcja raz dzieje się w Berlinie, raz w Afryce, raz w tym roku, raz w innym. Coś takiego można napotkać w wielu książkach i nie jest niczym złym, ale… taki sposób prowadzenia narracji trzeba umieć poprawnie skonstruować, bo inaczej akcja irytująco się rwie.
Przypomniałem sobie, czytaną niedawno książkę Martina „Ogień i Krew” – z setkami bohaterów i dziesiątkami miejsc autor poradził sobie znakomicie. Cóż… pisarze bywają genialni, bardzo dobrzy, dobrzy i…

Powieść historyczno-polityczno-romansowo-szpiegowsko-sensacyjna. Ewidentnie za dużo w niej tego wszystkiego. Wątek uczuciowo-romantyczny przewidywalny, bo przecież żadna Polska nie uczyniłaby bohaterką swojej powieści nazistki. Więc nieomalże od początku wiadomo, że Ann-Katrin Schneider...
Sporo miejsca poświęciła autorka kwestii ludobójstwa dokonywanego przez białych chrześcijan na afrykańskich plemionach. Z tym, że określenie „ludobójstwo”, może nie być w pełni precyzyjne, bo Belgowie i Niemcy w tamtych czasach, nie uważali Murzynów za ludzi.

Nie przywiązuję do tego wagi. Niejednemu wykopywałem spod nóg skrzynię, by zawisł na szubienicy. Czasami byłem miłosierny i ciągnąłem takiego za nogi, żeby szybciej zdechł. Zrozum, oni są jak zwierzęta. Równie dobrze mógłbym polować na lwy czy antylopy, tylko na tych tutaj szkoda cennych naboi**.

Nie jest to specjalnie dobre pisarstwo, choć i nie całkiem złe. „O północy w Berlinie” to pierwsza część większej całości i choć ten tom przeczytałem bez większych oporów, to po kolejne prawie na pewno nie sięgnę. I to zważywszy na fakt, że powieść nie kończy się nijak. Tak, nie ma tu kompletnie żadnego zakończenia, właściwie żaden wątek nie zostaje zamknięty, a akcja urywa się w najciekawszym momencie. Coś takiego, to jest zmuszanie czytelnika, by kupował kolejne tomy, bo inaczej nie będzie wiedział, co było dalej i jak się to skończyło, uważam za mocno nieeleganckie. I niech to starczy za moją prywatą ocenę.




---
* Joanna Jax, „O północy w Berlinie”, wyd. Skarpa Warszawska, 2024, s.39.
** Tamże, s. 307.










Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


czwartek, 14 marca 2024

Dziedzictwo smoczych lordów

 „Ogień i krew: Część 1” – George R. R. Martin

„Ogień i krew” w udany sposób imituje popularno-naukową pozycję napisaną w stylu historycznego, fabularyzowanego dokumentu. Nie ma w niej dialogów, a całość zbudowana jest na narracji w trzeciej osobie. Narratorami są zwykle maesterzy (specjalni doradcy, mędrcy, uzdrowiciele królów i lordów). Oczywiście nie jest to prawdziwa książka historyczna – opowiada, owszem, historię, ale nieistniejącego, fantastycznego państwa czy kraju, który narodził się w wyobraźni Martina.

W pierwszym tomie, bo jest i drugi, autor prezentuje część kronik rodu Targaryenów. Po zagładzie Valyrii, Targarienowie, pod wodzą Aegona Pierwszego Zdobywcy, osiedlają się na Smoczej Skale, a z czasem scalają księstwa, państwa i państewka w jedno imperium rządzone przez ród Targarienów – Westeros.

Opisywane w książce wydarzenia miały miejsce wiele setek lat przed tymi, które znane są z „Pieśni Lodu i Ognia”. Teoretycznie jest to więc prequel, ale zamiar czytania najpierw obu tomów „Ognia i Krwi”, a dopiero później „Pieśni Lodu i Ognia”, uważam za grube nieporozumienie i bardzo zły pomysł. Ta powieść Martina może mieć istotne znaczenie i być w pełni zrozumiała, i w ogóle interesująca, tylko dla tego czytelnika, który z „Pieśni Lodu i Ognia” zna i pamięta nazwiska i miejscowości – przynajmniej niektóre.